Translate

piątek, 21 lutego 2014

Mechaniczny Anioł.- Prolog

Londyn kwiecień 1878 
Demon już leżał zwinięty w kłębek Zaynowi Malikowi w ostatniej chwili udało mu się wyszarpnąć sztylet. Żrąca krew demona zaczęła wyżerać sztylet. Zay zaklął i odrzucił broń i zaczęła dymić. Demon oczywiście zniknął wrócił do swojego demonicznego świata. Li! - krzyknął Zay, odwracając się. - Widziałeś to? Zabity jednym ciosem- Niestety nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Był pewny że jego partner stał za jego plecami. Teraz był sam na środku ulicy. Ode chciało mu się wszystkiego bo ni mógł się przed nikim popisać. Odwracał się w każdą stronę ale po Liamie nie było żadnego śladu. Może wrócił na lepiej oświetloną Narrow Street? Skierował się w stronę, z której przyszedł. Ulica był wąska i zabudowana krzywymi drewnianymi domami. Teraz wyglądała na opustoszałą. Zay lubił tą okolicę ale nie tylko on. Marynarze też upodobali sobie tą okolicę, w związku z czym roiło się tutaj od szulerni, palarni opium i burdeli.
Rękawem płaszcza wytarł z twarzy piekącą posokę. Na materiale zostały zielone i czarne plamy. Na wierzchu dłoni też miał paskudną ranę. Przydałby mu się Znak Uzdrawiający. Najlepiej zrobiony przez Eleanor, wyspecjalizowaną w rysowaniu iratze. Nagle z mroku wyłoniła się jakaś postać i ruszyła w jego stronę. Po chwili okazało się, że Przyziemny, policjant w hełmie w kształcie dzwonu. Gapił się na Zaya, a raczej przez niego. Raptem ogarnęła go chęć, żeby wyrwać rewirowemu pałkę, a potem obserwować, jak biedak rozgląda się w osłupieniu. Jednakże już kilka razy zdarzyło się, że Li go zbeształ za takie głupie zabawy i choć Zay nie do końca potrafił zrozumieć obiekcje przyjaciela, wolał go nie denerwować. Policjant wzruszył ramionami i minął Zaya, kręcąc głową i mamrocząc pod nosem, że powinien zrezygnować z dżinu, jeśli nie chce mieć omamów. Will odsunął się, żeby go przepuścić, i zawołał: - Liamie Jamsie Payne! Li! Gdzie jesteś, ty nielojalny draniu? Tym razem dobiegła go cicha odpowiedź: - Tutaj. Idź za magicznym światłem. Zay ruszył w stronę głosu, dochodzącego z ciemnego przejścia między dwoma magazynami. W mroku była widoczna słaba poświata, niczym skaczący błędny ognik. - Nie słyszałeś mnie wcześniej? Shax myślał, że dostanie mnie tymi swoimi cholernie wielkimi szczypcami, ale zapędziłem go w zaułek... - Tak, słyszałem. - Młodzieniec, który pojawił się u wylotu uliczki, był w świetle lampy bardzo blady... bledszy niż zwykle, czyli wyjątkowo blady. Nie miał nakrycia głowy, przez co uwagę natychmiast przyciągały jego włosy o dziwnym jasnosrebrnym kolorze, jak świeżo bitego szylinga. Drobna twarz była kanciasta i tylko lekko skośne oczy, również srebrne, zdradzały pochodzenie chłopaka. Na przodzie jego białej koszuli widniały ciemne plamy, dłonie były umazane na czerwono. Zay zmartwiał. - Krwawisz. Co się stało? - Li niedbale machnął ręką. - To nie moja krew. - Skinął głową, wskazując za siebie. - Jej.
Zay spojrzał w głąb ciemnego zaułka. W jego drugim końcu dostrzegł leżący, skulony kształt, zaledwie cień pośród mroku, ale kiedy wytężył wzrok, dostrzegł zarys białej ręki i kosmyk jasnych włosów. - Martwa kobieta? - zapytał. - Przyziemna? - Dziewczyna. Nie więcej jak czternaście lat. Zay zaklął głośno i siarczyście. Li czekał cierpliwie. - Gdybyśmy trafili tutaj chwilę wcześniej... - powiedział w końcu Zay. - Ten przeklęty demon... - To dziwna sprawa - przerwał mu Li, marszcząc brwi. - Nie sądzę, żeby to była robota demona. Shaxy są pasożytami. Ten powinien raczej zaciągnąć ofiarę do swojego legowiska, żeby złożyć jaja w jej skórze, dopóki jeszcze żyła. Ale ta dziewczyna... została zabita nożem. Dźgnięto ją wiele razy. I nie sądzę, żeby stało się to w tym miejscu. W zaułku jest za mało krwi. Myślę, że zaatakowano ją gdzie indziej, a potem ona dowlokła się tutaj i umarła od ran. Zay zacisnął usta. - Ale Shax... - Mówię ci, że według mnie nie zrobił tego Shax. Myślę, że polował na nią z jakiegoś powodu albo z czyjegoś polecenia. - Shaxy mają świetny węch – przyznał Zay. - Słyszałem, że czarownicy wykorzystują je do tropienia zaginionych. A ten zachowywał się, jakby miał określony cel. - Spojrzał ponad ramieniem Li na żałosną postać leżącą w zaułku. - Nie znalazłeś broni? - Znalazłem. - Li wyjął z kieszeni przedmiot owinięty w białe płótno. - To rodzaj mizerykordii albo noża myśliwskiego. Popatrz, jakie ma cienkie ostrze. Zay wziął broń do ręki. Ostrze rzeczywiście było cienkie, natomiast rękojeść zrobiono z wypolerowanej kości; jedno i drugie było poplamione zaschniętą krwią. Zay zmarszczył brwi i potarł nożem o szorstki materiał rękawa, aż ukazał się symbol wypalony na klindze: dwa węże połykające nawzajem swoje ogony i tworzące idealny krąg. - Ouroboros - stwierdził Li, pochylając się nad nożem. - Podwójny. Jak myślisz, co to znaczy? - Koniec świata - odparł Zay, patrząc na sztylet. W kąciku jego ust zatańczył uśmieszek. - I początek.
Li zmarszczył brwi. - Rozumiem symbolikę, Zayn. Chodziło mi o to, co według ciebie oznacza obecność tego znaku na nożu. Wiatr od rzeki zmierzwił włosy Zaya. Chłopak odgarnął je z oczu niecierpliwym gestem i wrócił do studiowania sztyletu. - To symbol alchemiczny, a nie czarowników czy Podziemnych. Zwykle oznacza ludzi, głupich Przyziemnych, którzy myślą, że zabawy z magią to bilet do bogactwa i sławy. - Takich, którzy zwykle kończą jako stosik zakrwawionych szmat wewnątrz pentagramu - stwierdził ponurym tonem Li. - I takich, którzy lubią kręcić się po okolicach naszego miasta odwiedzanych przez Podziemnych. - Wytarłszy starannie chusteczką ostrze, Will schował nóż do kieszeni kurtki. - Myślisz, że Charlotte pozwoli mi poprowadzić dochodzenie? - Uważasz, że można ci zaufać w Podziemnym Świecie? Szulernie, gniazda rozpusty, kobiety lekkich obyczajów... Zay uśmiechnął się, niczym Lucyfer tuż przed upadkiem z nieba. - Sądzisz, że jutro to za wcześnie, żeby rozpocząć poszukiwania? Li westchnął. - Rób, jak chcesz, Zay. Zawsze tak postępujesz.

Southampton, maj
Jak sięgnąć pamięcią, Alice zawsze kochała mechanicznego anioła. Kiedyś należał do jej matki; nosiła go aż do śmierci. Potem leżał w szkatułce na biżuterię, aż jej brat Christopher wyjął go pewnego dnia, żeby sprawdzić, czy nadal działa. Anioł był wielkości małego palca Alice: mosiężny posążek ze złożonymi brązowymi skrzydłami nie większymi od skrzydełek świerszcza. Miał delikatną metalową twarz, zamknięte oczy w kształcie półksiężyców i ręce skrzyżowane z przodu na mieczu. Cienki łańcuszek umożliwiał noszenie go na szyi jak medalion. W środku musiał znajdować się werk, bo kiedy Alice przystawiała go do ucha, słyszała szmer mechanizmu podobny do tykania zegarka. Chris aż krzyknął ze zdumienia, że po tylu latach urządzenie nadal pracuje. Na próżno szukał jakiegoś pokrętła, śrubki czy innego sposobu nakręcania anioła. W końcu wzruszył ramionami i oddał anioła siostrze. Od tamtej chwili Alice nie zdejmowała go z szyi. Nawet kiedy spała, aniołek leżał na jej piersi. Jego równomierne tik–tak, tik–tak było niczym bicie drugiego serca. Teraz, kiedy Main lawirował między innymi masywnymi parowcami, szukając miejsca w porcie, trzymała go w palcach. Chris uparł się, żeby przyjechała do Southampton zamiast do Liverpoolu, dokąd zawijała większość transatlantyków. Twierdził, że jest to dużo przyjemniejsze miasto, więc Alice trochę rozczarował pierwszy obraz Anglii. Było szaro i ponuro. Deszcz bębnił o iglice odległego kościoła, czarny dym buchający z kominów statków zasnuwał już i tak ołowiane niebo. Na nabrzeżu czekał tłum ludzi w ciemnych ubraniach, z parasolami w rękach. Alice wytężyła wzrok, próbując dojrzeć wśród nich brata, ale mgła i wyziewy okazały się zbyt gęste, żeby mogła odróżnić szczegóły. Zadrżała. Wiatr wiejący od morza był przenikliwie chłodny. We wszystkich listach Chris pisał, że Londyn jest piękny, że codziennie świeci w nim słońce. Alice pomyślała z nadzieją, że w stolicy pogoda okaże się lepsza niż tutaj, bo nie miała żadnych ciepłych ubrań oprócz wełnianego szala, który należał do ciotki Jenifer, i pary rękawiczek. Sprzedała większość rzeczy, żeby zapłacić za pogrzeb ciotki, była bowiem przekonana, że brat kupi jej co trzeba, kiedy zamieszka z nim w Londynie. Nagle rozbrzmiał okrzyk. Main o czarnym i lśniącym od deszczu kadłubie zarzucił kotwicę i teraz mniejsze jednostki sunęły z trudem po rozkołysanej szarej wodzie, żeby przewieźć bagaże i pasażerów na brzeg. Ludzie pośpiesznie schodzili ze statku, najwyraźniej zdesperowani, żeby poczuć pod stopami stały ląd. Zupełnie inaczej niż wtedy, gdy wypływali z Nowego Jorku, pomyślała Alice.Niebo było błękitne, grała orkiestra dęta. Chyba tylko ona nie czuła wtedy radosnego podniecenia – bo jej nie miał kto pożegnać. Kuląc się, Alice dołączyła do wysiadającego tłumu. Krople deszczu kłuły ją w gołą głowę i szyję niczym lodowate szpileczki, dłonie w lichych rękawiczkach były lepkie i wilgotne. Na nabrzeżu zaczęła gorączkowo wypatrywać Chris’a. Przez ostatnie dwa tygodnie z nikim nie rozmawiała. Na pokładzie Maina była zdana na własne towarzystwo. Już nie mogła się doczekać, żeby wreszcie zamienić z kimś słowo. Niestety, po jej bracie nie było nawet śladu. Na kei leżały stosy bagaży, najróżniejsze pudła i skrzynie, a nawet góry owoców i warzyw moknących w deszczu. Obok właśnie odbijał od brzegu parowiec zmierzający do Hawru. Przemoczeni marynarze uwijali się, pokrzykując do siebie po francusku. Alice próbowała usunąć się na bok, ale omal nie rozdeptał jej tłum pasażerów, biegnących pod wiatę dworca kolejowego. Chris’a nadal nie było nigdzie widać. – Panna Smith ? – usłyszała gardłowy głos kogoś, kto mówił z silnym akcentem. Przed Alice pojawił się mężczyzna – był rosły, odziany w obszerny czarny płaszcz, a na głowie miał wysoki kapelusz, którego rondo gromadziło wodę jak zbiornik na deszczówkę. Oczy miał mocno wyłupiaste, niemal jak u żaby, jego skóra wyglądała jak świeża blizna. Alice z trudem zwalczyła odruch, by się cofnąć. Ten człowiek znał jej nazwisko, więc musiał znać również Chris’a, prawda? Skinęła głową. Tak. – Przysłał mnie pani brat. Proszę pójść ze mną. – Gdzie jest Chris? – zapytała Alice, ale mężczyzna już ruszył przed siebie nierównym krokiem, jakby kulał od jakiejś starej rany. Po chwili wahania Alice zebrała spódnice i pośpieszyła za nim. Mężczyzna szedł szybko, lawirując wśród tłumu. Ludzie rozstępowali się na boki, narzekając na jego maniery. Alice musiała prawie biec, żeby za nim nadążyć. Raptem nieznajomy skręcił za stos pudeł i zatrzymał się przed dużym, lśniącym, czarnym powozem. Na boku wehikułu widniały czarne litery, ale deszcz i mgła były za gęste, by Alice mogła je odczytać. Drzwi pojazdu otworzyły się i ze środka wychyliła głowę kobieta. Wielki kapelusz z piórami zasłaniał jej twarz. Panna Alice Smith? Alice skinęła głową. Tymczasem mężczyzna o wyłupiastych oczach pomógł pasażerce wysiąść z powozu. Za nią pojawiła się druga kobieta. Obie natychmiast otworzyły parasolki i wbiły wzrok w Alice. Stanowiły dziwną parę. Jedna – wysoka i chuda, o kościstej, pociągłej twarzy – miała bezbarwne włosy zebrane w kok, była odziana w suknię z jaskrawofioletowego jedwabiu. Druga kobieta – niska i pulchna, o małych, głęboko osadzonych oczach miała duże dłonie w jasnoróżowych rękawiczkach, wyglądające jak kolorowe łapy. – Alice Smith, miło panią wreszcie poznać – odezwała się niższa z dwóch kobiet. – Jestem pani Black, a to moja siostra pani Dark. Pani brat przysłał nas, żebyśmy towarzyszyły pani do Londynu. Alice, mokra, zziębnięta i skonsternowana, mocniej otuliła się szalem. – Nie rozumiem. Gdzie jest Chris? Dlaczego sam nie przyjechał? – Interesy zatrzymały go w Londynie. Mortmain nie mógł się bez niego obejść. Ale brat napisał do pani list. – Pani Black podała jej zwitek papieru, mokry od deszczu. Alice wzięła go do ręki, rozwinęła i przeczytała. W krótkim liściku Nathaniel przepraszał ją, że nie przyjedzie do portu na spotkanie, ale zapewniał, że ze spokojnym sercem powierza ją opiece pani Black i pani Dark. „Nazywam je Mrocznymi Siostrami, Alic, z oczywistych powodów, a im najwyraźniej! podoba się to określenie!". Wyjaśniał również, że są to jego gospodynie i jednocześnie zaufane przyjaciółki, na których może całkowicie polegać. Te słowa ją przekonały. List z pewnością napisał Chris. Poznała charakter jego pisma, a poza tym nikt inny nie nazywał jej Alic. Przełknęła ślinę, wsunęła liścik do rękawa i odwróciła się do sióstr. – Dobrze – powiedziała, zwalczywszy uczucie rozczarowania. Nie mogła się już doczekać, żeby zobaczyć brata. – Wezwiemy tragarza po mój kufer? – Nie trzeba, nie trzeba. – Wesoły ton pani Dark przeczył jej ściągniętym rysom. – Już wysłałyśmy go przodem. I tak nie zmieściłby się w powozie. – Pstryknęła palcami, a kiedy na ten znak wyłupiasty mężczyzna wskoczył na siedzenie woźnicy, położyła dłoń na ramieniu Alice. – Chodź, dziecko. Schowajmy się przed deszczem. Kiedy Alice ruszyła w stronę powozu, popędzana kościstym uściskiem pani Dark, mgła się podniosła, odsłaniając złoty malunek na drzwiach pojazdu. Słowa „Klub Pandemonium" wiły się misternie wokół dwóch węży, które połykały nawzajem swoje ogony, tworząc krąg. Alice zmarszczyła brwi. – Co to oznacza? – Nie musi pani zaprzątać sobie tym głowy – odparła pani Black, która pierwsza wsiadła do powozu i rozpostarła spódnice na jednym z wygodnych siedzeń. Wnętrze pojazdu było bogato udekorowane, ławki wyściełane miękkim fioletowym aksamitem, w oknach zawieszono złote zasłony z frędzlami. Pani Dark pomogła Alice wsiąść, po czym sama wgramoliła się do środka i usiadła obok niej. Pani Black zamknęła drzwi za Alice, odcinając widok szarego nieba. Kiedy się uśmiechnęła, jej zęby zalśniły w mroku, jakby były z metalu. Rozgość się, Alice. Długa podróż przed nami. Alice położyła dłoń na mechanicznym aniołku zawieszonym szyi, czerpiąc otuchę z jego równomiernego tykania, gdy powóz z szarpnięciem ruszył w deszcz.
-------------------------------------
Więc o to takim cudem z jest przerobiony prolog. Miewam, że polecą hejty za to, że nie piszę tylko przerabiam ale co mam poradzić chce wam pokazać jakie książki są wspaniałe a to jest jedna z nich. Mam nadzieję, że wyszło dobrze. Resztę wstawię po  feriach bo wyjeżdżam i nie będę miała dostępu do internetu.
Maddie xoxo

2 KOMENTARZE
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
NASTĘPNY

3 komentarze:

Każdy komentarz to zachęta do dalszej pracy :) xoxo.